Hiszpania chyba mnie nie lubi
To nie był spontaniczny wyjazd. Santander i Bilbao zaplanowałam całkiem świadomie w momencie, kiedy moja przyjaciółka dostała się na roczny staż właśnie w Bilbao. Tak więc wiadomo było, że polecę, nie byłam jedynie pewna kiedy dokładnie.
Pod koniec roku, w okolicach świąt, pojawiły się tanie bilety lotnicze. Kupiłam, poinformowałam, że przyjeżdżam i czekałyśmy.Rozpoczęło się całkiem nieźle, wsiadłam do Polskiego Busa, dojechałam do Warszawy, później komunikacją miejską na lotnisko. Ale nie mogło być tak lekko. Oj niee... Samolot do Santander opóźniony na początek o 20 minut. Myślę sobie, ok, trudno, na pewno nadrobi w czasie lotu. Po 20 minutach przyszło kolejne 20 i już wiedziałam, że nie jest dobrze. 40 minut to dużo zwłaszcza, że miałam prawie na styk wyliczony czas na przesiadkę na autobus do Bilbao.
Po 40 minutach w końcu nadszedł upragniony czas startu. Jeszcze myślałam, że zdążę, ponieważ na aplikacji wciąż pokazywała się informacja, że samolot, mimo wszystko, wyląduje zgodnie z planem. Jednakże zaraz po wejściu do środka komunikat zniszczył moje złudzenia. Bardzo przepraszają za spóźnienie i problemy z tego wynikające, ale samolot nie wyląduje według planowanej wcześniej godziny... Super. Nie ma szans żebym zdążyła na autobus do Bilbao, na który miałam zawczasu wykupiony bilet - pierwsze pieniądze wyrzucone w błoto, a na dobrą sprawę jeszcze nie wyruszyłam.
Warto tu jeszcze wspomnieć, że do Santander leciałam z grupą panów, którzy postanowili wybrać się do pobliskiego Bilbao na weekend kawalerski. Jak przystało na imprezę o takim charakterze, panowie nie czekali zbyt długo i zabawę rozpoczęli już przed startem. No i oczywiście kontynuowali w samolocie...
Szybkie wyjście z samolotu i galop przez lotnisko na autobus. Jakbym zdążyła na ten wcześniejszy, jechałabym bezpośrednio z lotniska do Bilbao. Tymczasem musiałam dostać się do centrum Santander, a dopiero stamtąd do Bilbao. Panowie kawalerowie swoim zachowaniem opóźnili oczywiście odjazd tego pierwszego autobusu. Ponownie zestresowałam się, że nie zdążę na OSTATNI już w tym dniu transport do Bilbao... W centrum, na dworcu znów biegiem do kasy żeby kupić bilet na nieszczęsny autobus. Jadąc do Hiszpanii należy pogodzić się z myślą, że może być ciężko z komunikacją w języku angielskim. Znają, ale tak właściwie to odnoszę wrażenie, że nie. Pani niby zrozumiała, bilet mi wydała, ale wszystkie informacje podawała po hiszpańsku mimo że uparcie powtarzałam po angielsku, że nie rozumiem.
Lecę z biletem do już stojącego autobusu, wrzucam w pośpiechu torbę do luku bagażowego i ustawiam się w kończącej się już kolejce aby wsiąść. Podchodzę z uśmiechem do pana kierowcy, podaję mu bilet, a on po krótkim sprawdzeniu informuje mnie, że na tym bilecie dojadę do San Sebastian, ale na pewno nie do Bilbao bo autobus do San Sebastian jedzie inną trasą. I że nie wsiadam... Próbuję jeszcze coś powiedzieć, prosić, tłumaczyć, ale pan w tym momencie zaczyna mówić po hiszpańsku i już wiem, że nic nie dam rady zrobić. Wściekła, ale zdeterminowana wyciągam bagaż i ponownie biegnę do kasy żeby zwrócić bilet i dostać właściwy. Pani przy kasie oczywiście nie rozumie, albo nie chce zrozumieć. Sama już nie wiem. Tłumaczę jej, że na dole, na parkingu stoi autobus do Bilbao, którym MUSZĘ jechać. I nie ma opcji żeby stało się inaczej. Zapłaciłam za bilet do Bilbao, chcę go otrzymać bez żadnych dyskusji. Nie wiem czy pani zrozumiała, czy chciała mieć święty spokój od mojej irytacji, ale dostałam ten bilet. Lecę ponownie do autobusu, który ma już zamknięte drzwi i właśnie zamierza odjechać. Desperacko walę dłonią w drzwi kierowcy, który kręci głową, ale otwiera mi luk bagażowy, a następnie drzwi. Ledwo zipiąc i z bordową twarzą gramolę się do środka. Pan ponownie ogląda mój bilet. Nie zdążyłam sprawdzić czy na pewno wszystko jest ok, ale chyba jest bo pozwala mi jechać. Przepycham się prawie na koniec w poszukiwaniu wolnego miejsca. Po drodze mijam uśmiechających się do mnie ze zrozumieniem ludzi. Na szczęście nie ma wśród nich wesołej kompanii kawalerów. Liczę na to, że chociaż trochę uda mi się odpocząć. Siadam, głęboko wzdycham (aż ogląda się kilka rzędów foteli) i zaczynam sprawdzać czy wszystko jest na swoim miejscu. Saszetka - nerka, telefon, portfel w nerce...
Nie mam portfela.
No naprawdę ile można. Czy to jakiś skumulowany pech mnie dopadł ? Szybko sprawdzam wszelkie możliwe kieszenie, jeszcze raz nerkę. Nie ma. Ponownie przepycham się do kierowcy i próbuję mu tłumaczyć, ale nie ma szans żeby zawrócił. Pokonana wracam na swoje miejsce i loguję się do Internetu w autobusie żeby zablokować kartę. Wolę to zrobić już teraz nawet jeśli okaże się, że portfel leży sobie w moim bagażu w luku. W tym momencie dociera do mnie przerażająca myśl, że przecież w portfelu był mój dowód osobisty, bez którego nie mam szans wrócić do domu. Coraz bardziej przerażona czytam co się dzieje, kiedy zgubi się dowód w Hiszpanii. Trzeba jechać do Madrytu, wyrobić tymczasowy, plus minus dwa tygodnie... Super. Jest piątek wieczór, prawie weekend, ciekawe jak ja to niby załatwię, a we wtorek na 7 rano muszę być przecież w pracy.
Załamana ściągam na telefon formularz zgłoszenia utraty lub uszkodzenia dowodu osobistego i już powoli zastanawiam się jak dojadę do Madrytu, kiedy zauważam, że w bocznej kieszonce etui telefonu grzecznie leży sobie mój dowód. Musiałam z rozpędu włożyć go tam podczas wsiadania do samolotu kiedy pokazywałam na telefonie kartę pokładową. Już bardzo dawno nie odczułam takiej ulgi jak w tym momencie. Ok, karta stracona, jadę na weekend bez pieniędzy, ale przynajmniej wrócę!
Trochę uspokojona dojechałam do Bilbao. Moja najlepsza przyjaciółka, Weronika, już czekała. Razem poszłyśmy do jej mieszkanka, zjadłyśmy obiadokolację i przy dobrym, polskim, wysokoprocentowym napoju przegadałyśmy całą noc :)
Ze wspomnianym napojem również wiąże się ciekawa historia. Jak wiadomo, w bagażu podręcznym (a tylko taki na weekend i inne krótkie wypady zabieram) nie można przewozić opakowań większych niż 100ml. Po odprawie poszłam do pierwszego lepszego sklepu na strefie wolnocłowej i zaczęłam przeglądać półki w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego na weekend w Hiszpanii. Podchodzi do mnie pan z obsługi i pyta czego szukam. Na co ja szczerze odpowiadam mu, że wódki. Była to dość logiczna odpowiedź z uwagi na dział, na którym się znajdowałam. Pan się zainteresował i pyta czy jakiejś konkretnej bo mają tu taką jedną, naprawdę dobrą i w korzystnej cenie. Niestety, korzystna cena dla pana była delikatnie mówiąc bardzo niekorzystna dla mnie. Mówię więc, że szukam czegoś tańszego, a jednocześnie w miarę dobrej jakości jak na przykład tego i podchodzę do półki z białą Żubrówką. Pan skrzywił się na mój wybór i mówi, że mają w ofercie dużo lepsze alkohole. Odpowiadam, że z pewnością tak jest, ale uważam, że ten trunek jest całkiem niezły, bo go piłam i w tym momencie pan ze wszystko wiedzącym uśmiechem przerywa mi słowami "Nie wątpię" po czym odchodzi zostawiając mnie z butelką w ręce i głupim wyrazem twarzy, Przyznam szczerze, że mnie całkowicie zamurowało. Czy to była jakaś sugestia ? Do dziś się zastanawiam.
W kolejnym poście, co udało mi się zobaczyć w Bilbao i Santander i jak po wielu trudach wróciłam do domu. Zapraszam !
Prześlij komentarz