Moja mała karaibska przygoda
Na Karaiby bliżej ze Stanów niż z Polski. Taka myśl przyszła mi do głowy podczas planowania jeszcze w domu trasy podróży. W związku z tym, głupio byłoby nie skorzystać i nie polecieć. Jak to zrobić bez załatwiania wizy, w miarę tanio i bez skomplikowanego manewrowania transferami?
Moim pierwszym pomysłem było Portoryko. Spełniało wszystkie możliwe warunki, dodatkowo znalazłam śmiesznie tani nocleg. Zaczęłam czytać o wyspie i zrezygnowałam. W terminie, który planowałam, szaleją tam huragany. Polecieć może i bym poleciała, ale nie mogłam ryzykować opóźnienia w powrocie, bo musiałam wrócić na camp do pracy. Potrzebne było miejsce z jakąś alternatywną opcją powrotu niż samolot. Takim miejscem były Bahamy. Z kontynentu można w kilka godzin dopłynąć tam statkiem. Wprawdzie huragany też się zdarzają, ale podobno rzadziej. Sprawdziłam ceny rejsów - taniej niż samolotem. Po przeanalizowaniu różnych opcji stwierdziłam, że polecę na Florydę i stamtąd popłynę, a przed powrotem na camp jeszcze podjadę do Miami. Zapowiadało się całkiem intensywnie.Nadszedł upragniony czas wolny. Moi znajomi jechali zwiedzać Waszyngton i okolice, a ja ruszałam na południe. Wylot miałam wieczorem z Bostonu więc żeby w pełni wykorzystać dzień, wypłynęłam jeszcze statkiem na poszukiwanie wielorybów.
Były, owszem, ale mało towarzyskie albo po prostu nie miałam szczęścia. Za to miałam okazję, od strony wody, zobaczyć Boston w całej okazałości.
Na wyspie autobusik zawiózł nas do turystycznej dzielnicy, w której poza paroma straganami nie było właściwie nic. Chciałam pojechać coś zobaczyć, pozwiedzać dobrze wykorzystać ten czas. Pan taksówkarz zaproponował mi za podwiezienie do centrum cenę równą noclegowi na Florydzie... Pieszo ? Próbowałam, nie dało się. Kilka kroków to już męczarnia, a co dopiero kilka kilometrów... W dodatku nie zabrałam kremu do opalania... Zostało mi pójść na plażę i najzwyczajniej w świecie odpocząć (i uważać na wszechobecne słońce).
Byłam w wielu miejscach. Pływałam w różnych morzach. Ale nigdzie nie przypominam sobie tak ciepłej wody. Była po prostu bajeczna. Wydawało się, że niewiele różni się od temperatury powietrza. I ten kolor!! Tak intensywny, że na zdjęciach wygląda jak sztuczny.
Raniutko podreptałam na dworzec autobusowy i pojechałam do Miami. Przez to, że staliśmy w kosmicznym korku na wjeździe do miasta, czas mojego pobytu drastycznie się zmniejszył. Ale udało mi się szybko objechać miasto autobusem, pojechać na chwilę na słynne Miami Beach i stwierdzić przez te kilka godzin, że Miami jest absolutnie warte odwiedzenia. Czyste, białe, słoneczne. Można powiedzieć, że sprawia wrażenie radosnego. Ludzie uśmiechali się do mnie (mam nadzieję, że nie śmiali z mojej purpurowej twarzy), chętnie zgadzali się robić zdjęcia. Paradoksalnie największym utrapieniem była dla mnie pogoda. Skończyło się tak, że musiałam kupić maść na poparzenia bo w pewnym momencie to miało więcej sensu niż zakup kremu z filtrem. No cóż, następnym razem trzeba być mądrzejszym.
Z Miami pojechałam do Orlando, z którego miałam lot powrotny do Bostonu. Dojechałam późno, już nie było czasu na zwiedzanie. Spędziłam noc na lotnisku i przyznam szczerze, że było to moje najlepsze doświadczenie jeśli chodzi o taki sposób nocowania. Miałam do dyspozycji ogromną kanapę z poduszkami, w tle grała cicho muzyka, nawet ogłoszenia lotniskowe nie były uciążliwe. Pobudka okazała się za to bardzo drastyczna. Z samego rana pan na drabinie podlewał wielkie rośliny znajdujące się nade mną. Ale chyba robił to niedokładnie bo pokaźny strumień wody spadł mi prosto na twarz... Przynajmniej moja spalona buzia doznała trochę ochłodzenia :)
Powrót na camp minął szybko, znów zaczęliśmy pracę i już wyczekiwaliśmy kolejnych wolnych dni.
Prześlij komentarz